Dawno mnie tu nie było. Może dlatego, że nie miałam czasu. A może dlatego, że w święta za bardzo się nażarłam i dopiero doturlikałam się do komputera. Tak czy siak, mamy dziś piątek. Piątek trzynastego. Nigdy nie wierzyłam w ten niby pechowy dzień. Nic szczególnego mi się w tym dniu nie zdarzało. Hmmm… No dobra. Może poza upadkiem ze schodów w zeszłym roku. I zaginięciem portfela 2 lata temu. I złamaniem nogi z 5 lat temu. No i jedynką z maty kilkanaście lat temu. Kurczę, dużo tego. Ale przecież wiecie, że ja jestem taka pechowa sama z siebie. To ja powinnam być symbolem nieszczęścia, a nie jakieś słodkie, czarne kotki.
O właśnie, a propos kotków… To mi jeden przebiegł dzisiaj drogę. Co prawda, nie jest to czarny kot. Właściwie to piękna tricolorka. Moja tricolorka. W moim własnym domu. Przebiegła drogę z pokoju do kuchni, kiedy usłyszała otwieranie lodówki. Liczy się? No właśnie. Chyba nie bardzo. Więc mogłabym przypuszczać, że to wcale nie będzie pechowy dzień. Może bym nawet tak myślała, gdyby nie fakt, że ta sama piękna tricolorka jakieś 15 minut później, gdy zmęczona po pracy zrobiłam sobie kanapkę, dość agresywnie wyrwała mi ją z rąk. A kiedy ruszyłam w pogoń za nią, by uratować ostatki wymiętolonej kanapki, poślizgnęłam się i z hukiem upadłam na podłogę. Może już lepiej nie wspominać, że poślizgnęłam się na mokrej podłodze. Podłodze, na którą zapewne kilka minut wcześniej moja piękna tricolorka postanowiła nasikać. No więc nie dość, że ostatecznie nie zdobyłam kanapki, musiałam się jeszcze wykąpać i przebrać. I przewietrzyć mieszkanie…
Myślałam, że to już koniec przygód na dziś. Ale niestety piękna tricolorka nie przestała szkudzić. Kiedy Pan Kupa wrócił z pracy i położył się, by mieć chwilę spokoju, mała zaczęła biegać jak szalona po całym domu. Niby często tak ma, ale dziś przeszła samą siebie. Tak bardzo spodobała jej się mucha na szybie, że postanowiła ją upolować. Pech chciał, że zamiast upolować muchę, upolowała kwiatka. Ulubionego kwiatka Pana Kupy, w ulubionej ceramicznej doniczce. Niestety kwiatek spadł, a doniczka potrzaskała się na kawałki. Mężulek się wkurzył i postanowił wycelować w małą kapciem. Sprytna kicia zrobiła piękny unik, a kapeć wylądował na mojej twarzy. Całe szczęście, że był to słynny, miękki bamboszek Pana Kupy, więc uderzenie wcale nie bolało. Niestety jest pewien szkopuł, bo oszołomiona tym strzałem, wpadłam na lodówkę i nabiłam sobie guza. Chyba zacznę wierzyć w pechowy piątek trzynastego.
Dzień się jeszcze nie skończył, więc wskakuję pod kołdrę i mam nadzieję, że tu będę bezpieczna. Wy też macie czasem takie pechowe dni?
Wasza Pani Kupa